Kontynuuj W tej witrynie stosujemy pliki cookies. Standardowe ustawienia przeglądarki internetowej zezwalają na zapisywanie ich na urządzeniu końcowym Użytkownika. Kontynuowanie przeglądania serwisu bez zmiany ustawień traktujemy jako zgodę na użycie plików cookies. Więcej w "Polityce Cookies".
www.okolicenajblizsze.pl
Komentuj artykuły.     Wyraź swoją opinię.     Dyskutuj z innymi!!      Korzystaj z komentarzy! 

 

  Czwartek, 24 Marzec 2016   Imieniny: 
START / PO GODZINACH / Ocalić od zapomnienia - Przesiedleńcy, cz.5 A A A     
Mirosław Algierski|2011-07-25 13:13:30  
Przed pałacem w Lubinicku. 1949 r.
Czas na kolejną odsłonę naszego cyklu „Ocalić od zapomnienia”. W poprzedniej części zaprezentowaliśmy wspomnienia pani Jadwigi Krajewskiej, która po wojnie zamieszkała w Lubinicku. Tym razem o życiu w tej samej miejscowości opowiada Władysław Karwiński, związany niegdyś z naszym terenem, a obecnie mieszkający w innej części Polski. Są to odczucia młodego wówczas człowieka, które dzisiaj, po wielu latach nadal są żywe, tak jakby to o czym mówi, miało miejsce zaledwie wczoraj.
 
 
1 sierpnia 1945 r.po załatwieniu przez ojca wszystkich formalności związanych z wyjazdem w PUR, uciekając przed NKWD i ewentualnym przesiedleniem na Syberię postanowiliśmy pierwszym transportem wyjechać na Ziemie Odzyskane. W południe pociąg towarowy ruszył powoli, a my żegnaliśmy, machając biało-czerwonymi chorągiewkami, ludzi nas żegnających, płaczących, a i nam łza się w oku kręciła.
Nie wiedzieliśmy dokąd nas zawiozą. Może w stronę odwrotną – na wschód ?Ale nie. Pociąg jedzie w kierunku Grodna. Jednym torem. Drugi ma powyłamywane podkłady, a szyny leżą obok. Najbardziej przypominam sobie kilkugodzinny postój w Warszawie. Z sąsiedniego wagonu rozległ się krzyk i lamentowanie „kak ciebie cholera, pietucha mnie ukradli”. Kury zostały bez koguta. No cóż, i bez koguta kury będą znosiły jajka, tłumaczą sąsiedzi. W Warszawie też po raz pierwszy zobaczyłem tramwaj. W Wilnie były tylko autobusy - jeden wagon, pusty jadący ulicą bez domów – same gruzy i grupę jeńców niemieckich pracujących przy odgruzowywaniu pilnowanych przez sowieckich żołnierzy.
5 sierpniacały nasz transport składający się z kilkudziesięciu wagonów dotarł po pięciu dniach do miejsca przeznaczenia. Odstawiono nas na boczny tor i kierownik obwieścił nam, że to koniec naszej epopei, bo dotarliśmy do miejsca, gdzie mamy się osiedlić. Był piękny, słoneczny dzień. Wyskoczyłem z wagonu, żeby zobaczyć gdzie jesteśmy. Stacja kolejowa, napis Schwiebus – obok Świebodzin, po polsku. Patrzymy na mapę, to między Poznaniem a Berlinem.
Po wyładowaniu z wagonu naszego skromnego dobytku (najcięższa była paka z książkami) ojciec poszedł do miasta szukając wydziału oświaty, a ja zacząłem szukać mieszkania, lub domu w którym można by zamieszkać. Obszedłem całe obecne okolice Osiedla Łużyckiego. Piękne, ładne domy i domki, wyposażone, umeblowane, ale wszędzie na drzwiach był napis „zajęte przez Polaka”. Miasto nie było zniszczone przez działania wojenne. Na ulicach pełno sowieckich żołnierzy, kradnących co się dało – najchętniej radia i rowery. Wróciłem na stację kolejową , wrócił też ojciec z wiadomością , że ma objąć szkołę w Marzeńcu (Merzdorf). Potem nazwę zmieniono na Lubinicko. Po nas przyjechał parokonnym wozem sołtys Marzeńca (był młynarzem w wiatraku). Nazwiska nie pamiętam.
Przyjechaliśmy do budynku szkolnego, kompletnie zdewastowanego, bez mebli, bez wyposażenia. Okazało się, że w tym budynku był punkt opatrywania rannych. Pełno nieczystości, słomy. Jednym słowem obraz nędzy i rozpaczy. Obok szkoły był stary poniemiecki cmentarz, cały zarośnięty krzewami i drzewami, a za nim pałac niemieckiego byłego właściciela majątku. W pałacu żołnierze sowieccy, mieszkali, buszowali, niszczyli i co było możliwe za bimber sprzedawali przybywającym z Wielkopolski szabrownikom. Nie mieliśmy mebli. Trzeba było je „skombinować”.
Nocami, małym poniemieckim wózkiem, przewoziłem z domu dawnego administratora niemieckiego całe wyposażenie do naszego mieszkania przy szkole. Dlaczego nocami? Proste. W tym czasie sowieccy żołnierze byli tak pijani, że nie pilnowali zagarniętego dobytku.
Już w sierpniu ojciec wraz z sołtysem robili spis dzieci, które miały rozpocząć naukę od 1 września 1945 r. Nauczycielowi przydzielono też działkę - dwa hektary ziemi (obecnie naprzeciwko cmentarza) i 100 arów łąki, zapewniając konia i sprzęt do uprawiania. Mając wtedy 16 lat udało mi się zagospodarować te hektary, gdyż mieszkając przez cały okres wojenny na wsi nauczyłem się ziemię uprawiać. Uratował to nas przed głodowaniem, bo u piekarza – nazywał się Swinka – za kilo mąki można było otrzymać kilogram chleba. Kozę mieliśmy za pół litra bimbru od sowieckiego żołnierza, więc nabiał był. Były też kury, kaczki i króliki hodowane przez matkę. Bardzo pomocnym przy pracach polnych i żniwnych był nasz sąsiad, pan Wojciechowski.
W Lubinicku powstała szkoła tzw. „czteroklasówka”. Uczniowie zróżnicowani, przeważnie analfabeci. Trzeba było zaczynać wszystko od klasy pierwszej, żeby po roku szkolnym mogły już uczęszczać do trzeciej (wiek), czy też czwartej klasy. Brak książek, zeszytów, nawet brak kredy do pisania na tablicy, bardzo utrudniały naukę i nauczanie. Po roku pracy w „czteroklasówce” ojciec został zatrudniony w liceum w Świebodzinie, a naukę w szkole przejęła moja matka Wiktoria mająca wykształcenie pedagogiczne.
W 1949 roku wrócił z Niemiec uprzednio wywieziony na przymusowe roboty mój brat Zdzisław, który po ukończeniu kursu pedagogicznego w Sulechowie zaczął uczyć dzieci lubinieckie.
Rodzice przenieśli się do Świebodzina. Jeżeli chodzi o mnie, to prowadząc „gospodarstwo” w Lubinicku rozpocząłem naukę w gimnazjum w Świebodzinie. Zdałem do trzeciej klasy gimnazjum. Dyrektorem i założycielem był prof. Witold Żarnowski. Wychowawczynią naszej klasy, aż do matury, była pani prof. Maria Malinowska, fizyki i matematyki uczył nas Maciej Tołściuk (później Turyński). Lekcje odbywały się w godzinach popołudniowych. W nocy wracaliśmy ze szkoły do Lubinicka. Była obawa, że możemy zostać pobici przez żołnierzy sowieckich, zwłaszcza wieczorami, gdy pijani chodzili po ulicach Świebodzina, dlatego do domu wracaliśmy całą grupą. Poziom wiedzy uczniów był bardzo zróżnicowany, klasy przepełnione (40-60 uczniów w jednej klasie), brak pomocy naukowych, książek itp. Brak opału zmuszał nas do zbierania drewna - co trzeci dzień w zimie szkoła była ogrzewana.
A jednak chłonęliśmy wiedzę, podziwialiśmy nasze ciało pedagogiczne za cierpliwość i wyrozumiałość, że niektórzy uczniowie nie mówili dobrze po polsku, byli ciągle poprawiani, a współuczniowie pomagali im w wysławianiu się w naszym ojczystym języku. Mnie było o tyle łatwiej, że oboje rodzice byli nauczycielami, a w kresie wojny uczyłem się na tajnych kompletach, które prowadził mój ojciec.
W międzyczasie wstąpiłem do drużyny harcerskiej przy naszym gimnazjum (przed wojną byłem zuchem z trzema gwiazdkami). Po zdaniu egzaminów młodzika, wywiadowcy i ćwika, zostałem skierowany przez Hufiec Międzyrzecki na kurs drużynowych zuchów do Karpacza w czasie ferii od 22 grudnia 1946 r. do 2 stycznia 1947 r., a po zdaniu egzaminów mianowano mnie namiestnikiem do spraw zuchów w Hufcu Międzyrzeckim. W Lubinicku powstała pierwsza i jedyna drużyna zuchów. Składała się z kilkunastu bardzo ambitnych i dobrze uczących się chłopców szkoły lubinickiej. Prowadziłem z nimi zajęcia przygotowujące ich do harcerstwa.
Latem 1948 Chorągiew Wielkopolska zorganizowała obóz w Dziwnowie. Dojazd do Dziwnowa wagonami towarowymi był wielkim przeżyciem dla moich chłopaków. Grupa moich zuchów była ozdobą kilkutysięcznej rzeszy harcerek i harcerzy obozujących w Dziwnowie. Była to jedyna drużyna zuchów i to z Lubinicka! Moim zastępcą w tym czasie był harcerz Ludwik Zalewski, mój kolega z klasy, w dalszym ciągu mieszkający w Świebodzinie. Na pewno wspomnienia o tym obozie są w pamięci wszystkich uczestników. Pierwszy raz zobaczyli morze – czy woda naprawdę słona? Poznali inny świat. Nauczyli się dyscypliny, wydorośleli. Czy im się podobał ich wódz? A może narzekali, że za dużo wymaga, że pobudka, że apel, że trzeba o oznaczonej godzinie być na miejscu? Nie wiem. Może odpowiedzą?
W 1949 r. po zdaniu matury dostałem się na studia medyczne w Poznaniu. Pożegnałem Lubinicko. Zostawiłem swoich zuchów. Co się z nimi dalej działo niech sami opiszą.
Obecnie będąc na emeryturze (przepracowałem jako lekarz 48 lat) z sentymentem wspominam te, dla mnie inne czasy. No cóż, człowiek wtedy był młody, pełen pomysłów na przyszłość pomimo, że UB szalało w naszym powiecie, przesłuchując i torturując inaczej myślących w swoim budynku przy ul. Miłej.
 
Tekst pierwotnie ukazał się w papierowym wydaniu „Okolic najbliższych” (październik 2006)
 
 
Ocalić od zapomnienia
 
 
 
 
 
 
 
Powrót
KOMENTARZE
Eleonora|2011-08-03 14:23:22
Niemcy mieli rowery, radia, maszyny, a Polacy w tym czasie takich sprzętów nie mieli?
Wydawca Portalu Regionalnego Okolicenajblizsze.pl nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi użytkowników Forum.
Zgłoś naruszenie regulaminu
Aby pisać komentarze musisz być zalogowany.
Jeżeli jeszcze nie posiadasz konta zapraszamy do rejestracji.
START   |   AKTUALNOŚCI   |   REKLAMA   |   KONTAKT   |   
 Wszelkie prawa zastrzeżone. Copyright © Okolicenajblizsze.pl
Powiadom znajomego